Czego szukamy?


Cały rynek zaczął pachnieć świeżym pieczywem. To małe, słowackie miasto, które atmosferą i architekturą przypomina Kraków, gdzieś w wąskiej uliczce musi mieć, jeśli nie smaczną, to skuteczną w swoją zapachową reklamę piekarnię.
Ludzie w jesiennych płaszczach siedzą na zewnątrz wypełnionych po brzegi kawiarni, inni idą na zaczynającą się mszę, a inni (czyt. ja) szukają bankomatu.
Przeszedłem pod arkadami mijając stragany z warzywami, owocami, dyskonty z tańszą odzieżą, monetami i obrazami oraz wnękę w ścianie w której stała niska babcia z wyłożonymi na taborecie pączkami.
Skręcam w prawo.
Jest.
Nie banktomat.
Piekarnia.
Przyglądam się oświetlonej ciepłymi kolorami wystawie. Potężna szyba, a za nią kolejka ludzi do długiej lady przy której sprzedaje kobieta w średnim wieku. Za plecami ma dwóch mężczyzn, piekarzy i asystenkę pakującą ludziom towar. Piękny widok.
Brakuje śniegu i baśniowej muzyki w tle i poczułbym się jak Oliver Twist z powieści Dickensa.
Odwracam spojrzenie na drogę skąd przyszedłem.
Głęboki wdech. Chcę się rozejrzeć dookoła za swoim martwym ciałem, bo nie wiem, czy umarłem czy minuty, które właśnie trwają dzieją się naprawdę. Ten dzień jest…
za dobry.
W moją stronę idzie kobieta. Nie lubię słowa dziewczyna. Ta jest chyba w moim wieku.
Średniego wzrostu. Brązowe włosy, długi płaszcz w kolorze…
w kolorze…
w kolorze jesiennych liści chyba. To nie żółty, nie brązowy.
I kapelusz. Duży i czarny.
Przepadłem.
Wpada mi myśl żeby zapytać ją o drogę do bankomatu. Jest o krok ode mnie.
– Hi, do you speak english? – pytam, bo po słowacku nie znam ani słowa.
– Tak, i mean, yes i do. How can I help you? – odpowiada.
Mając świadomość, że to Polka mój mózg postanawia przejść na nasz język. I po tej czynności praca mojego mózgu się wyłącza. Unoszony zapachami świeżych wypieków przytulających wszystkie pobliskie ulice mówię myląc się:
– Szukam piekarni.
Jasny chuj.
Powiedziałem to mając ją za plecami.
Kobieta uśmiecha się. Ja się nie poprawiam. Jestem w roli debila do końca. Pewnie wie, że stoimy przed nią, ale jest tak uprzejma, że wyciąga telefon, załącza GPS i zaczyna szukać tej najbliższej. Uśmiech z jej twarzy nie schodzi nawet na sekundę.
Jej telefon szuka drogi. Spoglądam na jej twarz i po chwili znów wodzę po pięknych budynkach. Na chwilę.
W jej zielonych oczach było wszystko. Szczęście, przyszłość, rodzina, opiekuńczość.
We włosach wiatr.
Ten, na który chcemy patrzeć żeby podziwiać jak…
jak bardzo one dodają lekkośći, kobiecości. Niewinności może.
W uśmiechu szczerość i życzliwość.
Stoimy. Telefon pracuje i robi swoje. To wszystko trwa sekundy. Na ulicy cisza, wszyscy pochowani. Nic się nie dzieje. Nie musi.
Kobieta wbija się we mnie wzrokiem. Odzyskuję przytomność. Stuka się palcem po czole i mówi, że stoimy przy moim celu. Udaję zaskoczenie. Dziękuję, a ona odchodzi spokojnym krokiem, tym samym, którym szła kilka minut temu. Odwraca się jeszcze do mnie na zakręcie i znika.

Chwil.
Szukamy chwil.
Nawet tych, których nie wykorzystaliśmy, ale czuliśmy, że istnieliśmy nie tylko fizycznie, i że mieliśmy w sobie całą siłę świata żeby zrobić wszystko.

Fot. Sylwia Bartyzel, Unsplash.com

Dodaj komentarz