Paskudny dzień. Szary i ponury. Jak moje myśli.
W notatkach mam listę pomysłów, które przychodzą mi czasami do głowy z zamiarem ich wykorzystania. Patrzę na nie, czuję, że są dobre, ale nie potrafię żadnej z nich zacząć.
Dzisiaj mam wrażenie, że cokolwiek napiszę, nic nie będzie miało sensu.
W głowie mam obrazy.
Pierwszy z nich pokazuje, jak w zeszłym tygodniu byłem z Kasią na obiedzie w chińskiej knajpie, w mieście obok. Knajpa wygląda jak burdel, ale serwują tam najlepszą tempurę w okolicy. Obok nas siedział chłopak. Na jego stole leżał wielki bukiet kwiatów i telefon. Między nimi stał browar. Czekał na coś, tak jak my czekaliśmy na jedzenie. W końcu je dostaliśmy, i gdy nasze talerze już prawie były opróżnione, chłopak zadzwonił do kogoś, powiedział krótkie „nie przyszła”, i zanim wyszedł, rozdał kwiaty kelnerkom.
Drugi obraz pokazuje, jak znajduję kilka dni temu, w piwnicy, mój stary, bardzo stary dysk twardy. Możliwe, że jest z pierwszego komputera. Całe szczęście nie mam jeszcze przejściówki do laptopa i go nie podłączę. Boję się natomiast tego, co tam znajdę. Pewnie jakieś gry, filmy, i gołe baby. To normalne. Najbardziej jednak przeraża mnie wizja zobaczenia ulanej, tłustej, zapuszczonej, kudłatej, bezkształtnej, nastoletniej wersji siebie. Cóż… Kto uważa, że w latach nastoletnich wyglądał normalnie, jak człowiek, równie dobrze może teraz wysmarować sobie twarz smalcem, w dowolny sposób ścisnąć struny głosowe, umyć włosy w oleju i porozmawiać ze sobą w lustrze. Wspomnienia powinny wrócić.
Trzeci obraz to pogrzeb.
Zmarł mąż kobiety, którą żegnaliśmy niemalże równy miesiąc temu. W kościele była garstka ludzi. Gdyby nie rodzina z bardzo daleka, można by nas policzyć na palcach dwóch dłoni (jeśli ma się wszystkie palce). Tak, wczoraj byłeś, dzisiaj cię nie ma. Żegna cię utwór trębacza, ale już nie grany przez człowieka, tylko puszczony ze starych kościelnych głośników, i który nie cichnie stopniowo, a nagle,
jak ten wpis.
M.
Fot. Michael Dziedzic, Unsplash