Próbowałem napisać ten tekst w sobotę, ale nie dotarłem nawet do drugiego zdania. Było to jak nieudolne robienie kawy. Nasypałem jej dwie łyżeczki do szklanki, ale to dopiero niedziela jest wrzątkiem zalewającym sobą podsumowanie goryczy mijającego tygodnia. Dzisiaj wyjątkowo pocukruję ją sobie cieszącym mnie faktem, że dzieciom w Polsce kończą się ferie. W myślach lubię sobie podkładać głos pod ich smutne twarze, sunące po chodnikach w stronę miejsca, gdzie o ich wolności i swobodnym oddechu decyduje dzwonek na korytarzu. Już dawno uświadomiłem sobie to, że gdy skończyłem obowiązkową edukację, stałem się dziadem, cieszącym się z widoku uczniów wracających na matmę i inne lekcje, które mi obrzydzali wyjątkowo wredni i nudni nauczyciele. „Masz siedzieć i patrzeć na mnie” mówił wzrok polonistki w technikum. A potem już nie tylko wzrok, a wprost jej usta, opieprzające mnie za to, że wolę spoglądać za okno, na deszcz i kałuże, które tak naprawdę miały w sobie więcej głębi niż jej mechaniczny monolog o dupie Maryni. Monolog, w którym często dostawało mi się za nic lub słuchałem wiele wróżb i przepowiedni o mojej przyszłości. Żadna z nich się nie sprawdziła. „Masz siedzieć, a na szyi powinien wisieć twój identyfikator”, mówiła ta z matematyki, wyrzucając uczniów z klasy, gdy ci zapominali swojej plakietki, dodając z satysfakcją, że bez identyfikatora nas nie zna. Jakbym był bydłem. Jakbyśmy wszyscy nim byli. „Nie interesuje mnie to, że jesteście po wuefie. Macie siedzieć, a na sobie mieć mundurek”, mówili inni, ci, którzy śmiali się nam prosto w twarz, że rodzice wydali krocie na granatową szmatę z logiem szkoły. Potem zmieniali zdanie i kazali nam te szmaty wyrzucić i kupić nowe mundurki, na własną rękę, takie jakie chcemy, ale nie inne niż koszula, marynarka, garniturowe spodnie i buty. Tak też przyszedłem w pierwszy, mundurkowy dzień, gdzie znowu dostałem opieprz przy kontroli dyrektora, który powiedział, że tylko moja koszula nie pasuje do koszul reszty klasy. „Takie jakie chcemy” było więc iluzją, przygotowującą nas na spotkanie ze światem, z którym nauczyciele zderzyli się na długo przed nami i dostali za mocno. Tak, że do dzisiaj się chwieją i nie wiedzą, dlaczego wybrali taką drogę, a nie inną.
Chwieją się.
Chwiejemy się.
Wszystko się chwieje.
Coraz częściej przygniata mnie myśl, że świat zjada własny ogon. Niektórzy już nawet ogona nie jedzą, a są dalej, głębiej. Weszli łbami w swoje dupska i ogłaszają odkrycie nowego lądu. Lądu, na który sprowadzają innych, całe grupy zamieniające się w plemiona, których szczyt logiki jest niższy niż tipi, a horyzont przemyśleń kończy się na czubku ich patriotycznego nosa.
M.
Fot. Antonello Falcone, Unsplash