Czekałem. Nic się nie działo. Czekałem na Boga. Czekałem bardzo długo. Chyba w końcu zasnąłem.
— Charles Bukowski, “Z szynką raz!”
Było popołudnie. Słońce miało już mętny kolor miodu, ale nadal głaskało ciepłem skórę. Stałem na parkingu niezakryty żadnym cieniem i chłonąłem jego znośne promienie. Osiedle wokół zamarło, cisza. Nie śpiewał żaden ptak, nie jechał żaden samochód.
Cisza dogłębna, przenikliwa,
a w tej ciszy,
zza rogu bocznej uliczki na przeciwko
wyłonił się mężczyzna.
Trzydziestoparolatek z wielkim brzuchem, pędził na elektrycznej hulajnodze, niczym kowboj na koniu, uciekający przed burzą piaskową.
Mężczyzna minął kilka zaparkowanych samochodów, dziurę w uliczce, rozejrzał się w lewo i prawo, upewniając się, że po ulicy nic nie jedzie, i uradowany przedarł się przez nią na wskroś, prędko znajdując się na mojej stronie.
Wielki to był dla niego wyczyn. Wielki jak fala euforii, która zalała jego mózg, bo
mężczyzna jechał z uśmiechem dalej, gdy nagle…
wypierdolił się frontem na chodnik, zahaczając swoją hulajnogą o wysoki krawężnik. Uderzył z takim impetem, że dżinsy zeszły mu z dupska, a z jego ciała na ułamek sekundy uformowała się ulana kołyska.
“Dzień dobry panie chodniku“, powiedziała jego mina, po czym wstał, otrzepał się, podciągnął spodnie i pojechał na hulajnodze dalej.
Dawno nie miałem tak pięknego dnia.
W tak cudnych warunkach stało się to, co powinno stać się każdemu, jeżdżącemu bezmyślnie na tych pierdolonych dwukołowcach, które walają się wszędzie, które jeżdżą szybciej niż ich “kierowcy” myślą, i które słychać dopiero wtedy, gdy są o krok od ciebie.
Wziąłem głęboki wdech i smakowałem tę chwilę, jak najlepsze danie.
*
Jest Dzień Dziecka. Ja, Kasia i mój chrześniak Tomek jedziemy na pizzę do Raciborza. W naszym mieście nie zjemy tak pysznej, jaką zjemy tam.
Zostawiamy więc Wodzisław za sobą i pokonujemy wąskie, wiejskie drogi, żeby po chwili zniknąć w gęstym lesie. Jest ulewa. Z nieba spadają ciężkie krople deszczu, które przez chwilę oświetlane szarością nieba, tworzą mokrą ścianę z zielonymi koronami drzew na drugim planie. Widok, jak gdyby namalowany ręką Beksińskiego. Tracimy zasięg. Radio nie gra. Jest cisza. Tkwimy w obrazie. Nie chcę z niego wyjeżdżać.
*
– Podaj piłkę! – wołam do Jasia.
– Uja masz! – Jaś odpowiada swoim trzyletnim głosem i kopie do mnie. Piłka toczy się zupełnie innym torem, ale udaję, że kopnięcie było idelane. Biję brawo. Jaś szczęśliwy sam biegnie za piłką, którą podał mi. Teraz stoimy przy niej oboje. Droczę się z nim i nie pozwalam mu jej odebrać. Obrót, unik, przerzut, śmiech. W końcu oddaję piłkę niby pokonany, a Jaś ucieka z nią prosto do kałuży obok.
– Tylko nie wrzucaj jej do wody – mówię, a Jaś śmieje się
i teraz to on
droczy się ze mną,
trzymając piłkę tuż obok mokrej plamy, głebokiej na dwa centymetry. – Bo będzie mokra – dodaję przeciągniętym, żartobliwym tonem.
– Piła do wody! – słyszę cienki krzyk i widzę, jak piłka toczy się, zostawiając za sobą małe fale. Jaś rzuca krótkim śmiechem, patrząc, czy wydarzy się coś magicznego. Nie wydarza się zupełnie nic. Ani magicznego, ani dobrego,
ani przede wszystkim
złego.
Rozumiesz?
*
– Trzeba kupić sól – słyszę, wpatrując się w drzewo za oknem. Jego liście mienią się przytulnym pomarańczowym światłem. – Słyszysz?
– No – odpowiadam krótko, bo dłużej nie trzeba. Leżę nieruchomo i mnie nie ma. Nie istnieję. Nie jestem tu, nie jestem tam, nie jestem gdzieś.
Za oknem za to są
uśmiechięte, bawiące się matki bez dzieci, bo dzieci zostały odebrane;
są wodospady pieniędzy do pustych kieszeni i głów;
są oszustwa, kradzieże i depresje
porośnięte piękną, zieloną trawą z wbitym w nią krzyżem;
są cierpienia najmłodszych, najsłabszych;
są złudzenia, iluzje, i ciemne okulary na oczach ludzi, którzy myślą, że założenie różowych coś zmieni. Nie zmieni.
Rzeczywistość to fatamorgana, którą można dotknąć. To jebany pic na wodę, którego łyk zatruwa mój sen.
– Mateusz… – słyszę znowu.
Kiedyś, z hukiem, wyleję z siebie całą czarę tej trutki.
Ale to kiedyś,
teraz trzeba kupić sól.