A nie mówiłem? Chwilę po tym jak opublikowałem poprzedni tekst, w którym niedzielę skreśliłem z góry, już przy porannej kawie, pojechałem na cmentarze (o tym zaraz). Chcąc skrócić sobie drogę do jednego z grobów, wbiłem się w wąską alejkę między dwoma rzędami starych pomników i (jak to na cmentarzu) szukając śmiesznych nazwisk, zapatrzony we wszystko, tylko nie w drogę pod nogami, wjebałem się (bo napisać, że wszedłem, to napisać za mało) w wielką masę gęstego błota. Kiedy piszę to zdanie dociera do mnie, że była to glina. To wszystko wyjaśnia, ponieważ najpierw zatańczyłem na niej, a później, by uniknąć kompletnej klęski, unieruchomiony, sztywny (nie mniej niż zmarli) zatapiałem się smutno i żałośnie centymetr po centymetrze. Szedłem na dno jak Titanic. Znając stan mojego krzyża, nie zdziwiłbym się, gdybym też złamał się w pół. Moja Kasia stała za mną i umierała ze śmiechu. Idealne miejsce na taką śmierć. Wszystko działo się tak szybko, że nie zauważyłem nawet, kto leży przy tym bagnie. Czy ktoś chciał mnie do siebie wciągnąć? Czy była to pułapka zastawiona przez zmarłych? Jeśli tak, to wszyscy święci nie balują w niebie, tylko szczają ze śmiechu. Całe szczęście, że mam odrobinę więcej siły niż umarlaki, więc postanowiłem walczyć i wydostać się z tego bagna. Jedyne czego mogłem się przytrzymać to jakiś iglasty krzak wyższy ode mnie i wyglądający jak choinka. Brakowało mi jeszcze tego, żebym chwycił go, zatrząsnął i rozpętał wojnę z rodziną wiewiórek, które mogły się tam gnieździć. Ludzie mnie mijali, zachowując kamienne twarze, a ja postanowiłem wyciągnąć prawego buta. „Ślurrrp” wydał podłużny, głośny dźwięk, jakbym to nie ja wygrał z błotem, ale to ono by mnie wysrywało. I znowu „śluuurrrrpp”. Drugi but. I już stałem metr obok bagna. Wyglądałem, jakbym uciekł z grobu, wrócił zza światów, żeby kogoś zamordować. Co teraz?, myślałem. Chusteczki zostały w samochodzie. Żeby się do nich dostać, musiałbym minąć innych ludzi, a szczególnie świadków Jehowy, którzy bez przerwy stoją pod główną bramą i namawiają do wstąpienia w ich szeregi. Wytarcie butów w ich gazetki nie byłoby złym pomysłem. W końcu by się do czegoś przydały. Usiadłem jednak na ławce przy pomniku jakiejś Elżbiety i czekałem, aż z podróży po chusteczki wróci Kasia.
Błoto schło, a ja w tym moim czekaniu udawałem, że odwiedzam nieznaną mi Elę.
Tak czy inaczej… Na cmentarze pojechaliśmy odwiedzić przede wszystkim dziadków i babcie. Zbliżało się ich święto. Wykorzystaliśmy więc cichą niedzielę, żeby nie musieć patrzeć na ludzi za dwa dni.
Swoje babcie znałem obie, a dziadka jednego (od strony mamy). Dziadek od strony ojca zmarł zanim ja się urodziłem. Czym starszy się staję, tym bardziej zauważam, że „fajność” dziadków i babć powinna być bardziej zauważana. Oczywiście, nie każdy może powiedzieć, że jego dziadkowie i babcie są fajni, wiem. Sam znam takich, którzy najfajniejsi są wtedy, gdy patrzy sąsiad lub wikary. Ja jednak, myśląc o jednej babci, która rozśmieszała mnie do łez, o drugiej, która gdy remontowałem swoje mieszkanie, nagle przynosiła mi kanapkę i kołaczyka, czy o dziadku, który był najmądrzejszym człowiekiem na świecie stwierdzam, że to wszystko jest źle poukładane. Wczesna młodość wciska hamulce w mózgu i puszcza je lata później, kiedy ten w końcu rusza i wyjeżdża z dymu, który narobił wokół siebie. Dymu, który powoli rozmywa się, a my dostrzegamy, że nie ma już za nim niektórych ludzi, którzy wcześniej przecież byli.
Czekałem. Kasia się gdzieś zawieruszyła. Trochę się irytowałem, ale też nie dziwiłem. Tamtego dnia było ślisko. Może się przewróciła i już się nie śmieje, myślałem. W końcu przyszła. Zanim zapłonęły znicze, płonęła moja cierpliwość przy wycieraniu butów, a potem w brzoskwiniowym świetle słońca płonęły rozległe pola. Wiejskie, puste pola, jak pusty był jeden z croissantów, które Kasia kupiła kilka dni później, i które oba miały być pełne czekoladowego nadzienia.
Tym razem ja się śmiałem. Znowu ubabrany. Czekoladą.
M.
Fot. Paul Hanaoka