Grudzień chce mnie zabić. Poluje na mnie z każdej możliwej strony, dlatego w tym miesiącu przez świat przemykam w resztkach cienia nieskradzionych jeszcze przez świąteczne świecidełka. Wszechobecny hałas dzwonków, kolęd, okrzyków karłów przebranych na pomocników świętego Mikołaja, powoduje, że mam ochotę wskoczyć do śnieżnej zaspy i w niej zaginąć. Śniegu jednak brak. Prześlizguję się więc po miejscach, które siłą rzeczy trzeba czasami odwiedzać i mijam pachnących choinką przechodniów, w tym dzieci. Te roszczeniowe dzieci roszczeniowych matek, dla których ich bąbelki są kartą przetargową do pierwszeństwa w kolejce po wszystko co ma być najlepsze, najdroższe, działające, duże.
„Zapraszamy na świąteczną herbatę!”, woła ktoś z drewnianej budki na rynku. „Gorąca, z goździkami!”. Mała za 25 zł. Już chcę podejść, zapłacić i kupić najgorętszą, żeby polać nią sobie twarz i stracić wzrok do stycznia, ale nagle pod nogami przebiega mi dziecko i wypierdala się na chodnik. Ach, jakiż to promyk szczęścia w tę paskudną sobotę. Zatłoczoną sobotę, kiedy to z kieszeni przechodniów wystają paczki z opłatkami, które za dwa tygodnie będą lepić się do ich podniebień. Tak, to Bóg i Jego lepka namiastka w waszych ustach.
„Chwała na wysokości, a pokój na ziemi”, leci utwór z zimowej karuzeli pełnej siedzeń w kształcie bałwanów. A co z rejonami ziemi, na których nie ma pokoju? Co wtedy jest na wysokości? Chała? Chyba tak. To dobre słowo na opisanie tego okresu w roku. Okresu, w którym ulice miast zamieniają się w jedną wielką stajenkę, po której jedyne, co krąży, to stado osłów.
M.
Podoba ci się moja twórczość? Możesz postawić mi kawę klikając tutaj, kupić moją książkę w papierze tutaj, albo w wersji ebook bądź audiobook tu.
Fot. ASonder Quest, Unsplash