Pisałaś w ostatnim liście dużo o obrazach. Cóż, znam ich wiele, ale nawet, jeśli ktoś przystawi mi pistolet do głowy, nie wymienię wiele nazwisk, które je namalowały. Nie przykładam do nich wagi. Ja zakochuję się w kolorach. Rozmawiam z obrazem, i albo się z nim rozumie, albo nie i szybko o nim zapominam. Tak samo jest z ludźmi. Mam wrażenie, że ich słowa nie mają kolorów, po prostu. Wylewają z siebie szarość, marnując płótno, cokolwiek nim jest.
Muszę napisać, że zaczynając temat obrazów uświadomiłaś mi coś bardzo ważnego. Dotarło do mnie, że malarstwo, to nie tylko to, co dzieje się pod pędzlem w czyjejś pracowni, ale też to, co maluje się samo w naszych głowach. Powiedz, jak często wyobrażasz sobie miejsce lub chwilę, w której chciałabyś być, nie jesteś, więc z boską dokładnością wypełniasz nią sobie zamknięte powieki? Ja coraz częściej. Może to dziwne, ale więcej żyję właśnie w swoich obrazach, niż „tutaj”. Niektórzy nazwaliby to marzycielstwem. Marzycielstwo jednak kojarzy mi się z tak lekkim, różowym, słabym, baśniowym, sielankowym czymś, co należy zostawić ludziom pełnym złudzeń. Gdy słyszę „marzyciel”, widzę młodego mężczyznę w szelkach i z kłosem żyta w zębach, bujającego się na hamaku, i patrzącego tęczowym wzrokiem w niebo. Huśta się i nie wie jeszcze, że zaraz świat sprowadzi go na ziemię ukąszeniem pszczoły w stopę.
To, o czym piszę, jest przeprowadzką z jednego świata do drugiego, trzeciego, czwartego… Przeprowadzką stąd, na stałe. I tylko czasami wracam, żeby z moim dwuletnim siostrzeńcem uciekać przed wiatrem, albo wraz z nim gonić gołębie.
W moich obrazach zostawiłem moje serce. Tu z jakiegoś powodu nie mogłem z nim żyć. Nie mogłem żyć nawet bez niego. Gdy je wyciągałem, nie było w nim żadnej pogody, a gdy miałem je w sobie, padał w nim deszcz.
Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale zabiorę cię do jednego z tych obrazów, nocą, na kawę, do oświetlonego czerwonymi neonami baru. Bar będzie stał przy pustej drodze, a droga przecinać będzie gwieździsty bezkres Arizony.
M.