Siedziała przy oknie i pisała na maszynie. Był ciepły dzień, a słońce w swoim szczycie oświetlało jej lewy profil, ogrzewając włosy, policzek i ramię. Stukała w klawisze, jak gdyby od tego zależało jej życie. Szybko, wolno, szybko, szybko, wolno, aż po chwili przestała. Przeniosła swoje źrenice na mnie, zostawiając resztę ciała w bezruchu.
– Co tak na mnie patrzysz? – zapytała zmieszana.
– Piszesz lepsze wiersze ode mnie – odpowiedziałem, siedząc na łóżku oparty o ścianę. Piłem ciemne, zimne piwo.
– Nie prawda – zawstydziła się.
– Racja, ja piszę najlepsze – wziąłem łyk, który ochłodził pustkę w moim ciele.
– Cham z ciebie – skwitowała i milczała moment. – To co, powiesz, czemu się tak we mnie wpatrujesz, czy nie?
– Po prostu się zawiesiłem. Myślę…
– O czym?
– O swoim dziadku.
– Przecież on nie żyje.
– Ja też – znowu się napiłem.
– Pieprzysz głupoty. On naprawdę nie żyje.
– Wiem. Tym bardziej mogę o nim myśleć.
– No i co tam o nim myślisz? – wróciła wzrokiem na papier, który przed chwilą zapełniła tuszem i swoją poezją. Zmrużyła oczy, jakby poszukiwała w niej błędów. Nie znajdzie ich. Jej sztuka jest tak samo dobrze zbudowana, jak jej miękkie, ciepłe ciało.
– Myślę, że może i dobrze, że nie musi już patrzeć na ten świat.
– Tak się nie mówi – postukała się palcem w czoło.
– Chodzi mi o to, że on na ten świat był za mądry i za dobry. Łapałby się tylko za głowę, nic więcej. Dziadek wiedział wszystko. Opowiadałem ci historię o szmatach?
– Mówisz o swoich koleżankach?
– Nie, mam na myśli szmaty, zwykłe szmaty do wycierania.
– Nic nie opowiadałeś.
– W trzeciej klasie podstawówki nauczycielka dała nam zadanie domowe. Mieliśmy dowiedzieć się, co wyrabia się ze starych, zużytych szmat. Na co mogą one być przerobione. Nie mogłem skorzystać z internetu, bo nie był on wtedy w każdej kieszeni, jak teraz. Szukałem więc w książkach i pytałem ludzi. Nigdzie nie było odpowiedzi. Aż w końcu pewnego dnia zapytałem mojego dziadka, a on na to „Skąd wziąłeś to pytanie?”. Odpowiedziałem, że pani w szkole pyta na ocenę. „To powiedz jej, że ze szmat można zrobić pieniądze”. Miałem taką samą minę jak ty, i nie pamiętam już, czy odpowiedział on wtedy z ironią, ale dwie rzeczy są pewne. Pierwsza, to że pieniądz i szmata, ma się jak siostra do brata. Znaczy się, że pokrewieństwo między nimi jest. A druga, to że dostałem piątkę. Dziadek był mistrzem, po prostu. Tak samo, jak mistrzowski był miód jego pszczół. Potrafił wiele rzeczy. Jemu, ani mojej babci niczego nie brakowało. Pamiętam, jak któregoś dnia babcia umarła. Byłem wtedy chłopcem. Kilka dni po pogrzebie, kiedy siedziałem z dziadkiem w pokoju i wspominałem babcię, on trzema słowami pokazał mi, czym jest prawdziwa męskość. W pewnym momencie, bez cienia wstydu i z pełnym przekonaniem, powiedział „bardzo ją kochałem”. Wtedy to do mnie nie dotarło, ale dziś, gdy o tym myślę, uświadamiam sobie, jak prawdziwe, mocne i męskie to były słowa. Prawdziwy facet nie wstydzi się takich słów nigdzie i przed nikim. Innym razem miałem wcześnie rano wyjść z dziadkiem na miasto. Było to lata później. Pojawiłem się w jego mieszkaniu o ustalonej godzinie i czekałem na progu. „Wejdź”, powiedział, to wszedłem. „Bez śniadania nigdzie nie pójdziesz”. Przekonywałem go, że już jadłem, ale to nic nie dało. Zostawiłem swoje rzeczy w przedpokoju i usiadłem w pokoju gościnnym. Po chwili dziadek przyszedł z dwoma talerzami i sztućcami, wrócił do kuchni, i znów do pokoju. Położył na stole pokrojone kromki chleba posmarowane masłem, ketchup i musztardę. Gdy zniknął i pojawił się trzeci raz, w dłoniach miał talerz zasypany parówkami. Zaburczało mi w brzuchu, kiedy je zobaczyłem. Zjedliśmy i poszliśmy na miasto za załatwieniem kilku spraw. Wtedy był to tylko uśmiech, jedzenie, chłodny poranek i pełny brzuch. Dziś widzę to zupełnie inaczej. Dziadek był wzorem, facetem z krwi i kości. Bo przecież zaopiekowanie się kimś, nawet na chwilę, jest niczym innym jak męskością. Facet zrobił jedzenie dla drugiego faceta. Bez zbędnych komentarzy czy myśli. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
– Rozumiem – odpowiedziała wpatrzona teraz w moje usta, jak gdyby słowa, które wypowiadałem miały fizyczny wymiar i wypływały ze mnie w kształcie i kolorze widocznym tylko dla niej. – Żałuję, że go nie poznałam.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Słuchałem, jak jej skóra nagrzewa się pomarańczowymi promieniami; jak małe krople potu spływają spod jej czarnej grzywki. Jesteś taka piękna, pomyślałem. Ale ile razy bym tobie tego nie powiedział, nigdy mi w to nie wierzysz.
– Skończyłaś pisać? – zapytałem, odkładając butelkę na podłogę. Wyrzucę ją kiedyś, postanowiłem. Wyrzucę wtedy, gdy uznam, że jej nieobecność nie zachwieje mojego wspomnienia tej chwili.
Coś ze mną nie tak. Dlaczego moje podejście do przeżywania momentów i sytuacji jest tak bardzo splecione z emocjami. Kiedy przeżyję coś ważnego, muszę za wszelką cenę unikać wszystkiego, co z tym przeżyciem jest związane, inaczej rozsypuję się tak samo, jak smak wspomnienia o danym przeżyciu. Załóżmy, że jednego dnia na ławce w parku odbędę ciekawą rozmowę z kimś, kogo znam już lata, to na następny dzień, przechodząc obok tej ławki, która już będzie pusta, cała rozmowa zginie zabita tęsknotą na powtórzeniem tej chwili w tych samych warunkach. Z rozmowy zostaną same przecinki i kropki.
„Same przecinki i kropki”, to wbrew pozorom bardzo mądre zdanie, bo tylko przecinki i kropki tworzą codzienność tak wielu z nas. Bez żadnej zawartości w środku.
Błądze w myślach. Biegnę na oślep. Zwalniam.
– Tak skończyłam – odpowiedziała.
– Jak ci poszło?
– Lepiej nie gadać.
– Jesteś zbyt samokrytyczna. Odłóż to i przyjdź do mnie. Położymy się razem.
– I co potem? – zapytała.
– Potem położysz głowę na mojej klatce, ja powącham twoje włosy i zaśniemy, żeby potem znów się obudzić i…
– I co? – przerwała.
– I myśleć, co dalej, zanim zaśniemy na dobre.