Miałem na sobie czarną koszulę, a na szyi koloratkę. Wszedłem do pokoju śledzony przez kamerę i usiadłem w umówionym wcześniej miejscu. Co teraz?, pomyślałem przez chwilę, ale niemal od razu dotarło do mnie, że to ja powinienem coś powiedzieć. Zacząłem więc. Wymienialiśmy zdanie za zdanie. Dwie dziewczyny siedzące za biurkiem pełnym papierów zadawały coraz trudniejsze pytania, a mi coraz trudniej było grać. Przecież to nie moje miejsce, nie moje słowa, nie mój styl mowy. Dłużej tego nie zniosę. Mówiłem jak najprędzej, one prędko odpowiadały. Miałem wrażenie, że rozmowa zjeżdża na inne tory; te, którymi nie miała jechać. Haha, hihi, rozmowy koniec. Wychodzę, ściągam koloratkę i biorę głęboki wdech.
– Jak było? – zapytał ktoś. Nie pamiętam kto.
– Nigdy więcej nie zagram w filmiku na opuszczenie szkoły – powiedziałem, i dopiero po chwili dotarło do mnie, że technikum kończy się tylko raz.
Wiedząc, jakim dnem są kabarety, nie chcę z kolei wiedzieć, jak wszyło granie przeze mnie śmieszka, godającego po śląsku. Nigdy tego nie widziałem, bo nie zapłaciłem za płytę z nagraniem. Szkołę średnią chciałem opuścić z ulgą, a nie z traumą.
Wracając jednak do śmieszka, to takim śmieszkiem był wtedy właśnie ksiądz Mateusz. Gdy prowadził dla mojej klasy religię, zdaje się, że miał mniej więcej tyle samo lat, co ja teraz (dwadzieścia dziewięć lub więcej). Oczywiście różnica jedenastu lat, była dla mnie wtedy spora i postrzegałem go jako człowieka w niemalże średnim wieku, dziś (wszelkimi siłami) staram samego siebie tak nie postrzegać.
Któregoś dnia ksiądz Mateusz zabrał moją klasę na wycieczkę na jego plebanię, żeby pokazać nam, że w jego pokoju nie ma telewizora HD, spersonalizowanej windy i innych luksusów. Pokazał, luksusów nie było. Na przedpokoju była jednak jego wielka, czarna czapka z pomponem, którą księża od czasu do czasu noszą. Nie wiem jak się nazywa. Wiem tylko, że przypomina wyglądem trzon klasycznego pionka króla w szachach. Na jego i innych prośbę założyłem ją, a on zaśmiał się i uznał, że mi pasuje. Lata później chyba nie dotarła do niego informacja o moim literackim debiucie i jego fabule (hmm, Bogu dzięki?).
Pewnego razu również, kiedy siedziałem sam na tzw. „parapecie” w naszej szkole (miejsce w przedsionku budynku, nieprzeznaczone właśnie do siedzenia, a często zapchane dupskami), ksiądz Mateusz podszedł do mnie z jego szerokim uśmiechem, jedząc jabłko i zapytał co słychać. Odpowiedziałem, że nudy, i że czekam na lekcję. Jako że to była moja ostatnia, czwarta klasa, zapytał, co potem chcę robić.
– Nie wiem jeszcze – powiedziałem, wzruszając ramionami. – Może szkoła policyjna – bo faktycznie chodziło mi to po głowie, chyba jak każdemu chłopakowi, chociaż przez chwilę.
– To jak byda kajś jechoł, mom nadzieja, że nie wlepisz mi mandatu – zaśmiał się znowu, głośno. Po chwili się pożegnaliśmy. Wyszedł ze szkoły i zniknął w oślepiających promieniach słońca. To było jakieś dwanaście lat temu.
Ksiądz Mateusz kilka tygodni temu zmarł. Od dawna nie dogaduję się z murami kościołów, jednak gdy pomyślę o jego śmierci jest mi jakoś dziwnie. Może dlatego, że to „mój pierwszy nauczyciel, który umarł”, a przynajmniej pierwszy, o którym wiem. Nie miałem z nim praktycznie żadnego kontaktu, poza tym szkolnym, jednak sama świadomość, że do dziś pamiętam ton i barwę jego głosu podczas rozmowy przy „parapecie”, budzi we mnie różne myśli, które nie do końca potrafię ubrać w słowa.
Nie chcę pisać o tym, że „doceniajmy każdą chwilę”. Tego typu hasła powodują u mnie wymioty. Bardziej ciekawi mnie złożoność życia. To, że kiedyś byliśmy w punkcie A, marząc o punkcie B, a dziś jesteśmy w B, zostawiając w poprzednim punkcie kolory, dźwięki, rozmowy, ludzi, i do części z tych nie ma już powrotu. Część z tych nie będzie nam uczestniczyć i nie ruszy do punktu C, mimo naszej doskonałej pamięci o nich.
Ktoś zostawia ślad w naszym życiu. My zostawiamy ślad w czyimś. Zostawimy cząstki siebie w różnych miejscach. W innym mieście, w restauracjach, hotelach, na chodnikach, a potem wracamy do domu
z wielką pustką wewnątrz,
czując, że jesteśmy gdzieś indziej.
Nie wiem co chcę osiągnąć przez takie pisanie.
Może nie chcę osiągnąć niczego.
Może nie ma to sensu, tak samo jak to, co przetacza się przez większość języków tego świata.
Ten sam rytm tych samych sylab.
Coraz częściej mam wrażenie, że jako ludzkość się skończyliśmy. Czy to jest, kurwa, możliwe? Wszystkie drogi tego świata są jak teatry, udające, że każdy dzień jest nowym przedstawieniem. Nie jest. Te same kwestie padają z gęb innych aktorów.
Kwestie o niczym.
Ludzie o niczym.
Życia o niczym.
Dni o niczym.
A wszystko to oświetlone najpiękniejszym, złotym światłem, odziane w najprzyjemniejszą, wiosenną zieleń,
wypełnione cierpieniem, zalanego wrzątkiem.