Tydzień w plecy 13: W stronę księżyca

Moje cotygodniowe wpisy pozwoliły mi zauważyć, że więcej rzeczy na tym świecie mnie irytuje, niż mi się podoba.
Oczywiście wiedziałem o tym, że jestem człowiekiem, który – gdyby miał opisać świat w formie utworu muzycznego – wybrałbym marsz pogrzebowy. Choć wahałbym się jeszcze między nim a disco polo. Ono idealnie wpasowałoby się w narodowy (a nawet i światowy), galaretowaty stan umysłu, który trzęsie się w każdą stronę i nie wie, na którą w końcu upaść. I najgorsze: że może nie upaść nigdy.
Wiedziałem też, że jestem człowiekiem za osobistą mgłą, i gdyby wielkość dymu z e-papierosów pozwalała na to, żeby się w nim chować kompletnie, zapewne bym je palił. Dopóki to niemożliwe, ich palaczom życzę, żeby wsadzili sobie te urządzenia tam, gdzie opcja „wdech” nie jest możliwa.

Z każdym kolejnym wpisem w jakiś sposób jednak poznaję siebie na nowo. Mam ochotę najpierw rozkładać na części pierwsze wszystko i wszystkich, a potem wbijać w nie stosownie wielkie szpilki.
Albo dziadzieję, albo warstwa po warstwie odsłaniam swoje pierwotne zdziadzienie. I z pierwszą i z drugą opcją jest mi dobrze.
Dzisiaj jednak tak nie potrafię. W moim pokoju jest cisza, przez uchylone okno lekkimi podmuchami wpada do niego świeże powietrze, a gdzieś w drzewach ptak daje koncert. Siedzę na fotelu, a Kasia leży na kanapie z zamkniętymi oczami. Odpoczywamy. Chłoniemy przyjemne, ciepłe światło niedzielnego ranka i fragment popołudnia. Nastrajamy się na resztę dnia. Na cały tydzień nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Kolejne dni są niepewnością. Mogą nadejść i mogą też zniknąć. Jeśli natomiast dziś jest ostatni dzień świata, to apokalipsa nie jest tak zła, jak opisywano ją dotychczas.
Chłoniemy ciszę, a może nam się tak tylko wydaje i po prostu dogorywamy po wczorajszym seansie. Mieliśmy „przyjemność” zobaczyć film „Minecraft”. Film, który ogłupia, który jest sklejką krótkich, szybkich scen nasyconych taką ilością elementów i akcji, żeby mieściły się w wiecznie nienasyconych źrenicach zgrai smarków wypełniających salę kinową. Cięcie, cięcie, efekt, cięcie, efekt, cięcie, żeby utrzymać atencję małego widza, a widza dorosłego wkurwić. Film istnie TikTokowy, a jeśli ktoś czyta mnie regularnie, to wie, że gardzę TikTokiem i będę to powtarzał zawsze, gdy będę miał okazję, a tych brakować nie będzie, bo dziś cały świat jest TikTokowy. Ludzie są TikTokowi. Tak samo jak rozmowy albo debaty, na przykład te polityczne. Najważniejsze jest śmieszkowanie, wzajemne „oranie” i „zaorywanie się”. Jeden głupszy od drugiego. Cyrk, w którym każdy klaun chce zostać właścicielem całego namiotu, bo żongluje pustymi frazesami najwyżej.

Tak czy inaczej…
Dzisiaj cieszę się na premierę mojej nowej powieści, o której w końcu mogę mówić. „Po drodze donikąd” to powieść drogi. Powieść surrealistyczna, którą od lat miałem w głowie. Opowiada o miłości przede wszystkim do siebie i o tym, że wielu z nas żyje z ludźmi, których nie kocha, nie lubi, i żyje życiem zbudowanym przez presję. Otoczenia, rodziców. To powieść zadająca mnóstwo pytań, ale odpowiedzi musimy znaleźć sami. Można ją kupić już w przedsprzedaży albo poczekać i pójść do księgarni. Oba wyjścia są dobre. Tak jak jazda wieczorem samochodem. Bez celu. Jak wczoraj, kiedy jechałem zapomnianymi drogami w stronę wielkiego, różowego księżyca, i on jedyny wydawał się mieć sens.

M.

Podoba ci się moja twórczość? Postaw mi kawę klikając tutaj lub kup moją książkę tu.

Fot. Dileep M, Unsplash

Dodaj komentarz