Tydzień w plecy 18: Mruk w wielkim mieście

Weekend spędziłem w Warszawie.
Sezon targów książki zaczął się już kilka miesięcy temu, ale te były moimi pierwszymi w tym roku. Jako introwertyk jestem przebodźcowany od stóp po czubek głowy. Jako pisarz… o tym może za chwilę.
Warszawę z wizyty na wizytę lubię coraz bardziej. Mam z nią większość dobrych wspomnień. Lata temu odwiedzałem ją w pracy, dziś już tylko jeżdżę tam na koncerty i wydarzenia literackie.
Kiedy piszę „jeżdżę”, dostaję mdłości. Od razu przypomina mi się każdy centymetr pełnego przedziału w pociągu, gdzie jest duszno, drzwi są zamknięte, klimatyzacja nie działa albo wręcz przeciwnie, wieje tak, że nie wiem, czy jeszcze jedziemy, czy lecimy, z kolei w powietrzu unosi się smród, będący mieszanką kurzu, spalin i czyichś wilgotnych skarpet. Mam tak niemal zawsze, kiedy jeżdżę pociągiem. Po prostu przyciągam do siebie takich ludzi. Na dodatek ta niezręczna cisza w przedziale. To szeptanie, żeby tylko nie naruszyć komfortu czyjejś podróży. I zastanawianie się, czy jak wstanę, żeby ściągnąć kurtkę, to czy uderzę albo przeszkodzę osobie siedzącej obok mnie. To mlaskanie, bo ktoś je bułkę i popija ciepłym kefirem, przez co słyszę każdy gryz. I kombinowanie jak ułożyć nogi, żeby osobę naprzeciw nie smyrnąć kolanem. Udręka.
Pamiętam, jak któregoś razu w przedziale jechał młody chłopak w długich włosach. Siedział przede mną i opierał głowę o szybę. Spał. Kiedy się obudził i wyszedł, zostawił mnie z widokiem wielkiej tłustej plamy na tej szybie. Tak tłustej, że jej krople ściekały po sam dół. Miałem przed sobą jeszcze godzinę drogi.
Innym razem jechałem do Lublina. Obok mnie usiadła wypsikana słodkim, truskawkowym zapachem dziewczyna, która przez cztery godziny uderzała tipsami o ekran telefonu pisząc z kilkoma osobami naraz. Tap, tap, tap. Cyk, cyk, cyk. Chciało mi się płakać.
Kiedyś usiądę w przedziale pierwszy i zasłonię okna, a zza tych twardych firanek wystawię tylko dłoń trzymającą za klamkę. Nikogo nie wpuszczę. A jak następnym razem kogoś przez przypadek smyrnę kolanem i wymienimy się spojrzeniami, to zrobię głupią, zalotną minę, i wtedy siedzenie przede mną szybko się zwolni. Będę sam. Sam!

Wdech.
Wydech.

Warszawę więc lubię coraz bardziej. Może dlatego, że za każdym razem odkrywam nowe uliczki, kamienice, kawiarnie. Gdziekolwiek wejdę, tam znajduję dziedziniec, a na nim kolejne ciekawe miejsca, bary i przede wszystkim piękne, stare budowle w różnym stylu. Lubię to odkrywać w swoim tempie. Nie znaczy to jednak, że stoję w przejściu i blokuję drogę. Chcę powiedzieć, że nie lubię być poganianym. W szczególności nie cierpię, kiedy ktoś idzie za mną bardzo szybko. Czuję wtedy, że muszę uciekać, dostosować się do jego tempa, przepuścić go jakoś, bo zaraz na mnie wejdzie. Moja Kasia ma podobnie, dlatego dobrze mi się z nią odkrywa wszystko co dla nas nowe. Lata temu, kiedy poznawałem różne miejsca i miasta ze znajomymi, poddawałem się ich rwącemu nurtowi, ciągnącego do wszystkiego co głośne. Było to udręką, ale uważałem, że to we mnie jest problem i że powinno mi się to podobać. Dzisiaj wiem, że przy każdym „no chodź, nie bądź taki mruk”, „co będziesz tu sam siedział”, nie tylko wypada, ale wręcz wskazane jest, by odpowiedzieć… to, co naprawdę chce się powiedzieć, a następnie wrócić do swojego świata.

Dobrze, ale miałem o Warszawie. Mam tam już swoje ulubione lokale, hotel i ulice. Kolejne odkrycia pewnie przede mną. Zachwyca mnie tam wiele, poza ilością ludzi. Zawsze na to narzekam, przez co czuję się, jakbym był trzecim sąsiadem z „Samych swoich”, który spakował do starej walizki mortadele, kiszone ogórki, chleb i wyjechał do „wielkiego świata”. Narzekam, ale w pewien sposób czuję, że narzeka każdy. Że każdy tam czuł się tak na początku, a potem zaraził się WarszaFką, byciem fancy, glamour i tego typu badziewiem, który wypełnia warszawskie winkle.
Niektórzy mówią, że ziemia wyciągnie wszystkie choroby. Śmieję się, gdy słyszę takie hasła niczym wiejskie zaklęcia, jednak zawsze po powrocie ze stolicy (i tak naprawdę każdego zatłoczonego miejsca) mam ochotę zakopać się w ziemi, żeby wyciągnęła ze mnie wszystkie igły, które ukłuły moje uszy i oczy. Wyciągnęła i zostawiła tylko kilka wspomnień.
Tak, jako introwertyk wróciłem przebodźcowany, ale jako pisarz, ukontentowany (lubię używać tego słowa). Widzę dokładnie, że moje pisanie dociera coraz dalej i do coraz większego grona czytelników. Ludzie przychodzą i kupują nową powieść, bo resztę moich już mają. Mówią, że „Po drodze donikąd” czytali nawet dwa razy, a kiedy o niej opowiadają, to widzę (wbrew licznej, internetowej krytyce), że istnieją też ci, którzy zrozumieli od A do Z. Dokładnie tak, jaki był jej zamysł. Niektórzy pokonują 60, inni aż 200 kilometrów – tylko po to by się ze mną spotkać, zrobić sobie zdjęcie i zdobyć podpis. Nigdy bym nawet nie pomyślał i nie śnił o tym, że ktoś będzie w to wkładać tyle wysiłku.
Jestem wdzięczny.
Dziękuję.

M.

 

Podoba ci się moja twórczość? Postaw mi kawę klikając tutaj, kup moją książkę w papierze tutaj, albo w wersji ebook bądź audiobook tu.

Fot. Rob Curran, Unsplash

Dodaj komentarz