To nie jest kwestia lenistwa.
W żadnym wypadku. Wczoraj po południu wróciłem z Festiwalu Książki w Opolu i miałem jeszcze czas, żeby napisać i opublikować ten tekst. Problem w tym, że po tak intensywnym weekendzie do domu wróciło tylko moje ciało, ale myśli zostały jeszcze tam. Leżałem w ciszy, w swoim pokoju i analizowałem — a raczej analizowało mi się samo. Czy dowaliłem jakimś głupim hasłem? Czy znowu przesadziłem z ironią? Czy, czy, czy…
Przewijałem tak poprzednie dwa dni w tył i w przód, jak film, i najbardziej irytuje mnie, gdy nie pamiętam jakiejś sytuacji dokładnie. Wtedy dopisuję sobie najgorsze scenariusze. Wróć — one dopisują się same, oczywiście.
Nie, żebym potem leżał i płakał w ciemnej łazience na zimnych kafelkach. To nie kwestia przejmowania się. To po prostu myślenie dla samego myślenia. Tak działa mój mózg. Wiem, do jakich niespodzianek jest zdolny. Wiem, że w połowie mojego dyżuru, już po wielu rozmowach, potrafi zacząć plątać mi język wyjątkowo wrednie i w rozmowie z nowym czytelnikiem wymusza na mnie, żebym powiedział mu w oczy: „tak, to moje ksiunżky”.
Wiem, że potrafi spowolnić mój aparat mowy w środku zdania, tylko po to, by przyspieszyć go na końcu. Jakbym dostał mikroudaru.
Wiem, że idąc przez sklep spożywczy, nie pozwoli mi przejść spokojnie obok rzędu saszetek pieprzu mielonego, z których ta pierwsza krzywo wystaje. Muszę ją poprawić. Muszę.
Wiem, że gdy widzi rząd idealnie ułożonych słoiczków musztard, a ostatni nie stoi frontem, logiem do przodu jak reszta, ja zaraz go poprawię…
Kurwa, sieci marketów powinny mi za to płacić. Auchan, Kaufland? Halo!? Słyszycie mnie? Jeśli tak, to nie wystawiajcie też proszę na widok tych wszystkich przyjemnie wyglądających rzeczy, które muszę również dotknąć. Miękkie i gumowe pojemniki na kostki lodu wołają do mnie: „wciśnij nas! Przełóż na drugą stronę! No dawaj. Patrz jakie jesteśmy elastyczne”.
Kiedyś mnie to wykończy.
Albo wręcz przeciwnie — da wielką satysfakcję.
Tak, na starość będę jednym z tych dziadów, którzy w sklepie dotykają i wąchają warzywa i owoce, a wy je będziecie potem kupować, dawać swoim wnukom, zarażając ich moją demencją i nerwicą natręctw.
Będą, tak jak ja, sprawdzać milion razy, czy wyłączyli żelazko i czy woda z kranu na pewno nie cieknie.
Aż oszaleją. Aż wszyscy oszalejemy.
Albo już oszaleliśmy?
Oczywiście nieco przerysowuję. Nie jestem marketowym psychopatą, jednak w całej tej historii jest duże ziarno prawdy i szczerości. Jedno ziarno. Albo dwa…? Może lepiej nie zaczynać nowej analizy.
Tak czy inaczej…
Wspomniałem o nowych czytelnikach. W pierwszy dzień w Opolu do mojego stolika podeszła starsza kobieta.
– Przepraszam, ale do tej pory pana nie znałam – powiedziała uprzejmie i poprosiła o podpis na dwóch książkach.
– Nie szkodzi – odpowiedziałem. – I nie dziwię się. Nadal jestem na początku swojej kariery pisarskiej. Na wiele rzeczy już zapracowałem, ale na jeszcze więcej pracuję i czekam.
– A ja, proszę pana, jestem na takim etapie swojej „kariery”, że na nic już nie czekam.
I w tych słowach był spokój.
M.
Podoba ci się moja twórczość? Możesz postawić mi kawę klikając tutaj, kupić moją książkę w papierze tutaj, albo w wersji ebook bądź audiobook tu.
Fot. Evgeny Ozerov, Unsplash