Ludzi jest za dużo za świecie.
Wiem, że wejdzie tu ich jeszcze więcej, tak jak pierogów do brzucha w wigilię, jednak stan liczbowy na dziś to po prostu – za dużo.
Wybrałem się wczoraj z Kasią do Katowic, bo mamy tam swoją ulubioną azjatycką knajpę, i zamiast wrócić zrelaksowany, byłem wyjebany jak koń po westernie.
Skąd te tłumy się biorą? Skąd wychodzą? Za każdym rogiem tabun ignorujących wszystko i wszystkich zombie. Z każdego zaułka wypełza pielgrzymka niezdecydowanych twarzy, stojących na całej szerokości drogi. Twarzy głośnych, ogłaszających swój interes i sens istnienia światu…
Ludzie mnie męczą. Kiedy ktoś dzwoni na mój domofon, zanim odbiorę, zastanawiam się, czy czekam na kuriera albo kogokolwiek. Jeśli nie, robię sobie spacer do słuchawki, licząc, że nie zdążę odebrać. „Czego chcesz? Nie dzwoń”, myślę na widok rozświetlającego się nagle ekranu telefonu. „Nie podchodź”, mówię pod nosem na widok każdej znajomej twarzy, która przemyka niedaleko mnie, szczęśliwa, uśmiechnięta. Nie chce mi się cosłychować, jaktamwakacjować, acoutegoitamtej, jakiemaszładnedziecko. Mam to w dupie.
Ludzi jest za dużo na świecie. Gdyby miała zniknąć połowa z nich, cieszyłbym się na obie opcje. Na to, że mógłbym zniknąć z nimi, i na to, że mógłbym zostać i doświadczać ich zniknięcia.
Staję się człowiekiem coraz bardziej otwartym, ponieważ piszę publicznie dużo o sobie, jednak paradoksalnie przypomina mi to o tym, jak dobrze jest mi być zdystansowanym.
I byłbym zapomniał – oczywiście pisząc o pielgrzymkach, pisałem w ich jedynym, słusznym i bożym rozumieniu. Każdy inny pochód jest fe. Każdy inny jest niepolski. Jedne barwy są lepsze od drugich i nie należy o tym zapominać. A w ogóle rozmowa o kolorach też jest fe, no chyba że trzeba bronić tych jednych, słusznych.
M.
Podoba ci się moja twórczość? Możesz postawić mi kawę klikając tutaj, kupić moją książkę w papierze tutaj, albo w wersji ebook bądź audiobook tu.
Fot. Annie Spratt, Unsplash