Jak już wspominałem, na moim osiedlu skończyli budowę drogi. Kilka dni temu ją otworzyli, ale ludzie i tak narzekają, bo nie ma sygnalizacji świetlnej i cały remont podobno niczego nie zmienił. To się jeszcze okaże. Na tę chwilę jest wszystko w porządku.
Kiedy jednak myślę o tej sygnalizacji, od razu wpada mi do głowy, jak paskudny to potrafi być wynalazek.
Mam tak, że kiedy zbliżam się do przejścia dla pieszych i widzę, że jest zielone, a mnie dzieli od niego jeszcze kilkadziesiąt metrów, to nie biegnę. Nie mam czegoś takiego, że „muszę teraz przejść” albo „muszę zdążyć, bo to ostatnie zielone w dziejach”.
Nie biegnę więc, bo kiedy biegałem, czułem się głupio, jak niewolnik tej sygnalizacji. A najgłupiej, kiedy nie dobiegłem, bo tuż przy mecie, światło zmieniło się na czerwone.
Ludzie w samochodach patrzyli na tę porażkę. Zawsze patrzą. Ja też patrzę, kiedy siedzę za kółkiem i nie mogę jeszcze ruszyć. Brakowało jeszcze tego, żebym kiedyś kończąc swój bieg się wypierdolił (bo inaczej tego nie można określić). Na szczęście nigdy się to nie wydarzyło, bo już bym nie wstał. Ułożyłbym sobie życie na tej jednej płycie chodnikowej. Ludzie więc patrzyli, a ja nie mogłem się zapaść pod ziemię. Udawałem wtedy, że niby coś robiłem, szukałem w kieszeniach albo coś w dali mnie zainteresowało. „I kto teraz musi czekać? No kto?”, śmiały się głosy w mojej głowie. „No ja”, odpowiadałem i czekałem z nadzieją na szybką zmianę koloru świateł. Z nadzieją na ich litość.
Może nie bez przyczyny to właśnie zielony jest “kolorem nadziei”.
Zmieniłbym to na “kolor upokorzenia”.
M.
Podoba ci się moja twórczość? Możesz postawić mi kawę klikając tutaj, kupić moją książkę w papierze tutaj, albo w wersji ebook bądź audiobook tu.
Fot. Mitchell Orr, Unsplash