Tydzień w plecy 5: Klątwa

Byłem zmęczony, głodny i sfrustrowany.

W stołówce potężnej fabryki, w samym środku nocy, stałem w kolejce do automatu z przekąskami. Fabryka stała w Czechach, więc w kolejce też większość Czechów. Mówili coś o tych swoich bramborach i knedlikach, a ja w dźwiękach ich śmiesznego języka (który o tej porze był już irytujący) zbliżałem się do wielkiej witryny, za którą czekało na mnie moje drugie śniadanie. Swojego zapomniałem w domu. W kolejce byłem ostatni, czas przerwy się kończył, a Czesi przede mną jak na wczasach. Wolne ruchy i pogaduchy o Kreciku, o piwie. „Szybciej”, myślałem. „Przede mną kolejne, długie godziny pracy i długi powrót do domu”. W końcu stanąłem przed maszyną. Wszystko wybrane. Zostały tylko batony, kilka ohydnych kanapek i dwie paczki chipsów. „Kurwa”, powiedziałem pod nosem, wrzuciłem korony, wybrałem batona i czekałem, aż sprężyna dokręci go do krawędzi półki, żeby spadł do szuflady. Dokręciła, jednak baton oparł się o szybę i tak został. „Nie, to się nie dzieje”, pomyślałem. Stołówka pełna Czechów patrzyła na mnie kpiąco, jak pukam w szybę, zupełnie jak gdybym wierzył, że w środku siedzi może jakiś Frantisek, który popchnie mojego batona swoim czeskim palcem i nie wrócę do pracy zupełnie głodny. W tle słyszałem już śmiechy. Chciałem je prędko uciąć. Stanąłem więc obok tej wielkiej maszyny i zacząłem nią kołysać. Na całym piętrze raban, a ja kląłem pod nosem. Jakiś chłop w tle zawołał „co to se dzielasz?!”. Nie byłem na swoim terenie, więc wstrzymałem się z odpowiedzią, żeby spierdalał. Nagle trzask. Zepsułem maszynę? Nie. Zwycięstwo. Do szuflady spadł baton, chipsy i ohydna kanapka.
Tak, z tą sytuacją kojarzą mi się Czechy. Na przykład z tą, ponieważ, kiedy na głos wypowiadam nazwę tego kraju, od razu przypomina mi się również chłop o imieniu Honza. Pracowałem z nim lata temu w innym miejscu, również w fabryce. Honza był lubiany przez wszystkich. Ja byłem szczylem, a on miał już czterdziestkę. Był niski, kluskowatej postury, a we włosach miał pełno prześwitów. Wszyscy wołali na niego nawet zdrobniałym Honzicek. I nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że to ja pracowałem na jednej zmianie z Honzickiem, w niewielkim zamkniętym pomieszczeniu, po którym Honzicek bez przerwy się krzątał i bez przerwy, kurwa jego mać, srał. Był jak rozpylacz trucizny na wszystko co żyje. W tym na mnie. Specjalnie przez niego, kiedy gdzieś szedłem, to zapierdalałem jak Forrest Gump, żeby wokół siebie zrobić przeciąg lub chociaż najmniejszy podmuch wiatru i ściągnąć nim z siebie Honzickowe opary.
Pisać dalej? Może resztę czeskich przygód zostawię na inną okazję. Nie chcę wracać do tej bramborowej traumy. Kiedy słyszę o podróży do Czech albo przez Czechy, od razu rozglądam się za wiadrem pełnego melisy. A raczej rozglądałem się do tej pory, bo klątwa została przerwana koncertem Marilyna Mansona, na którym byłem w Brnie z moją Kasią.
W uszach jeszcze szumi.
W głowie jeszcze to do mnie nie dotarło.
Dlaczego?
Ponieważ jest pełno twórczości, którą się smakuje, połyka i wysrywa. I jest sztuka, która nie wpada do jelit, ale do serca.
Ponieważ są ci, którzy tworzą SZTUKĘ, i ci, którzy uprawiają twórczość przez duże „Tfu!”.

M.

Fot. Mr Xerty

Dodaj komentarz