Skąpe

Śniadanie zjedliśmy o 14:00.
Mimo tego, że nie było w tym nic szalonego, to już sama myśl o tym małym złamaniu codziennej normalności była dla mnie całkiem przyjemna. Bunt przeciwko konwenansom, ale z umiarem. Bunt człowieka leniwego. Tak, leniwy bunt, to dobre określenie narodu wybranego, pomyślałem z lekkim uśmiechem.
– Bardzo dobre parówki – powiedziała. – Skosztuj ogórków kiszonych. Swojskie.
– Racja, bardzo smaczne – odpowiedziałem szczerze. – Pikantne.
Za oknem była prawie-ulewa. Moment, w którym deszcz dopiero lunie, ale ja i tak już się na niego cieszę. Grzmiało. Grzmienie, to piękna symfonia, pomyślałem znów, a potem moje myśli były dziwne, chaotyczne, jak gdyby wybierały się te najsmaczniejsze.
Najpierw widziałem w nich małą budę między drzewami, stojącą niedaleko drogi. Siedział w niej starszy mężczyzna, który od dwudziestu lat sprzedawał tam fast food’y. Byłem u niego pierwszy raz dzień wcześniej, z Kasią, jedliśmy najlepszego cheesburger’a w życiu. Miejsce magiczne, jak wycięty fragment świata, a wokół niego ciemność, nikogo, niczego.
Potem widziałem rozmowę z mamą. Z tematu na temat znalazła się na słowie „tata”. Jej tata. Wspominała go, a raczej wspominała jego wspomnienia. Dziadek pod koniec życia miał mówić, że słabo pamięta swoją mamę, ale jedyne co utkwiło mu w głowie dokładnie, to jej biały warkocz. Przy tych słowach przeszły mnie ciarki, bo nie słyszałem ostatnimi dniami nic bardziej poetyckiego.
Biały warkocz mamy. Trzy słowa, a można o nich napisać książkę, nakręcić film, nagrać piosenkę.

Oddechy.

Wiele oddechów później, przy zaparzonej mięcie i stosem liter przed sobą, w głowie widzi mi się miejsce. Nic dziwnego, bo w głowie bez przerwy coś się widzi. Mi jednak coraz częściej widzą się rzeczy abstrakcyjne, i nie ukrywam, że bardzo mnie poruszające.
Jest duża sala z okrągłymi stolikami. Przy każdym z nich siedzi po pięć osób, nie więcej. Na stolikach lampki stoją i biją ciepłym, pomarańczowym światłem. Koniec sali zdobi czarna scena, z której płynnie kołyszący się we wszystkie strony mężczyzna w fioletowej marynarce wyrzuca do mikrofonu łagodne słowa o włosach kobiety, która go nie chce. Po chwili saksofonista z tyłu gra solówkę.
Stoję w rogu wypełnionym dymem papierosów, bo palą tu niemal wszyscy. Stoję i na tą wszystkość patrzę.
Co więcej – ja tą wszystkość widzę. Całą. Inni nie.
Każdy z ludzi w lokalu myśli, że siedzi tutaj sam. Każdy kołysze się w rytm muzyki i patrzy na solistę, który ma ich bawić. Oni chcą być zabawiani. W swoich białych koszulach i czerwonych spodniach popijają piwo, tańcząc pokracznie ze swoim czubkiem nosa.
Spierdalam stąd, myślę, mimo że miejsce jest przytulne.
Idę ciemną uliczką. Pada na mnie lekki deszcz. Jest chłodno, jesień. Chowam twarz w płaszczu.
Wchodzę do bloku, klatka, mieszkanie, ciuchy w kąt.
Stoi Ona. W białej podkoszulce i czarnej, skąpej bieliźnie ogrzewa ściany, pachnące słodkością jej skóry.
Po chwili tynk zmęczonego umysłu miasta kruszy się od braku ciszy.

M.

Dodaj komentarz