Wycieczka

Pokłóciłem się Emilly. To naiwna istota, ale bardzo ją kocham. W ramach przeprosin zabrałem ją w miejsce, które podobno zawsze chciała odwiedzić – Park Yellowstone. Jeden dzień pieprzonego chodzenia i patrzenia na drzewa kosztował mnie dwieście dolców. Pieniądze, które miałem przeznaczyć na wydanie tomiku swojej poezji i uszczęśliwienie kilkuset osób, poszły na uszczęśliwienie mojej kobiety. A więc tyle warte jest u ciebie zapomnienie o kłótni, pomyślałem. Do autobusu wsiedliśmy o piątej rano, a o dziesiątej byliśmy na miejscu. Góry Skaliste zrobiły na mnie wrażenie z bliska, muszę to przyznać. Liczba ośnieżonych szczytów wydawała się nie mieć końca. Najlepsze ponoć miało się zacząć. Jednak zanim się zaczęło musieliśmy czekać, aż cały autokar wyszcza się na jedynym, ostatnim przystanku, pod który przyjechaliśmy. Minęła godzina, aż uwinęli się wszyscy. Czas wycieczki leciał, więc czekając na te umysłowe zera, zapatrzone w sedesy i stoiska z pamiątkami przesiedziałem kilkadziesiąt dolarów. Już wtedy cieszyłem się na resztę dnia.
Przewodnik krzykiem dał znak, że ruszamy. W małej grupie weszliśmy w las. Droga bezustannie ciągnęła się pod górę i wszyscy cieszyli się na myśl o dojściu do jakiegoś jeziora. Emilly zostawiła mnie na tyłach i znalazła sobie dwie nowe koleżanki. Głośno rozmawiały i co chwilę robiły zdjęcia; raz krajobrazom, a raz sobie. Do mnie zagadywał jakiś czterdziestoletni facet. Powiedział, że nazywa się Mike i pojechał na tę wycieczkę z żoną, żeby zrzucić z brzucha trochę tłuszczu. Opowiadał mi o swoich problemach ze zdrowiem, i jak bardzo sypie się ono z miesiąca na miesiąc. Zrobiło mi się go szkoda. Moja kondycja jest bardzo dobra, chociaż jestem w podobnym wieku. Polubiłem Mike’a, ale idąc w upale po godzinie nie miałem ochoty go słuchać. Nie miałem też serca, żeby powiedzieć mu „Zamknij się, gówno mnie obchodzą twoje problemy”, bo tyle mnie obchodziły. Wychodzę z założenia, że można kogoś wysłuchać, wczuć się w jego sytuację, ale tylko na chwilę. Ile można udawać grymas żalu i współczucia?
Skały i lasy zasłaniały horyzont, a na niebie pojawiło się kilka dużych chmur. Rzuciły na nas cień i ulgę. W grupie od razu zaczęły się szepty, że może padać deszcz. Miałem dosyć ciągłego gadania całej reszty. Wyjechałem poza miasto, a czułem się, jakbym nadal w nim był.
Godzinę pieprzenia później naszym oczom ukazało się potężne jezioro, otoczone szczytami gór i lasami. Przeciwległy brzeg był tak daleko, że zdawał się dla mnie nie istnieć. Z drewnianej budki pełnej kajaków wyszedł jakiś cieć. Rozmawiał z przewodnikiem.
– Ty, gruby! – usłyszałem po chwili niski głos. Szukałem jego źródła i okazało się, że należał do kajakowego ciecia.
– Do mnie mówisz fajfusie? – zapytałem zdziwiony. Wszyscy uśmiechali się, jak gdyby w tej słownej bitwie trzymali stronę pana kajaka.
– Tak. Popłyniesz sam, za wszystkimi. Zajmujesz za dużo miejsca i nie mogę ci dać drugiej osoby do wiosłowania.
– Pierdole drugą osobę, sam sobie dam radę – odpowiedziałem. Spojrzałem na Emilly, ale ona nie zwróciła na mnie uwagi.
Przewodnik zaprowadził nas na brzeg. Każdemu wskazał kajak, który ma zająć, a następnie ruszyć za nim. Wsiadłem do swojego. Był cały żółty i brudny. Miałem wrażenie, że dostałem go specjalnie. Zupełnie jakby ktoś chciał, żebym w nim utonął.
Woda była spokojna. Promienie słońca nadal chowały się za chmurami. Całe szczęście, pomyślałem wtedy. Światło, odbijające się od lustra wody lub śniegu, zabija nawet największych twardzieli. Grupa odpłynęła kilkanaście metrów ode mnie, a ja nie chcąc ich gonić zmieniłem kurs. Popłynąłem bardziej na zachód, tracąc ich za sobą całkowicie.
Chciałem pozwiedzać sam.
Po chwili dopłynąłem do kamienistego brzegu i wysiadłem. Cisza. Las przede mną był gęsty. Wszedłem do niego wydeptaną już ścieżką. Była prosta, bez żadnych zakrętów. Drzewa wokół stały blisko siebie, jak gdyby chciały stworzyć ściany zapraszające do innego świata. Czułem się przez nie osaczony. Wtedy uznałem, że czas otworzyć piwo. Sięgnąłem do plecaka i wyciągnąłem jedno. Było zawinięte w spodenki na zmianę. Pstryknięcie puszki rozeszło się cichym echem, wziąłem pierwszy głęboki łyk i ruszyłem przed siebie, w ciemnozielony gąszcz. Tło nie zmieniało się przez dobre dwadzieścia minut. Szyja zaczęła mnie boleć od rozglądania się po górach i dziwnych roślinach, a piwo już dawno pływało w moim pęcherzu. Zastanawiałem się czy wrócić, gdy nagle kilkadziesiąt kroków przede mną coś zaszeleściło. Już po mnie, pomyślałem. Jeśli teraz krzyknę o pomoc, mój głos rozniesie się między drzewami i zniknie nieusłyszany. Zginę jako stary pijak. Spocony, brudny i zmęczony.
Rzuciłem się do ucieczki.
Biegłem na oślep. Pod nogami nie miałem już ścieżki, tylko chaszcze i korzenie. Czułem, jak gałęzie uderzały moją twarz robiąc na niej cięcia. Czekałem tylko, aż po moich policzkach zacznie spływać krew. Nagle coś mnie zatrzymało. Jedna z gałęzi rozdarła moją koszulę. Nie potrafiłem się jej wyszarpać. Dziura była szeroka, a materiał zawinął się wokół niej. Chmury na niebie urosły, a otoczenie w mgnieniu oka stało się
bielsze.
Las zaczął być przytulany przez mgłę. Moją twarz delikatnie dotknęły pierwsze krople deszczu. Powietrze przestało być duszne i stało się rześkie. Szelest był coraz bliżej. Byłem zmieszany, bo gdy usłyszałem go wyraźniej poczułem się niezwykle dobrze. Nie było mowy o strachu, o panice, tym bardziej o powrocie. Widoczność była słaba, do kilku najbliższych metrów. Mgła bielała. Jedyne, co w niej słyszałem, to dźwięk ptaka uderzającego w tle o konar i deszcz delikatnie poruszający liśćmi drzew. Powietrze pachniało mokrym drewnem i miodem.
Nagle ryk, jak gdyby syreny albo zabijanej zwierzyny. Był niski i pełen cierpienia. Zesztywniałem. Koszula puściła gałąź i zrobiłem kilka kroków przed siebie.
Czułem, że zbliża się do mnie coś wielkiego. Coś, co zabiera światło i tlen. Nie myliłem się. Z mgły na wysokości kilku metrów wyłonił się
wieloryb.
Był potężny i ciemnoniebieski. Nie latał, bo nie miał skrzydeł, ani nie pływał, bo nie był zanużony w wodzie. Po prostu unosił się w kroplach deszczu. Powietrze wokół niego było przejrzyste. Zatrzymał się przede mną i znów wydał z siebie swój niski, głośny dźwięk. Zadzwoniło mi w uszach. Wpatrywaliśmy się w siebie bez mrugnięcia okiem. Ja nie bałem się jego, on nie bał się mnie. Nie mówił, ale zdawało mi się, że czytam jego myśli.
Albo to on chciał, żeby były przeze mnie czytane?
Był samotny i uwięziony w tamtym lesie. Nie miał dokąd uciec. Bał się, bo był ostatni w swoim gatunku, bo nikt w niego nie wierzył, bo nikt nie wierzył nawet w opowieści o nim. Czuł, że chociaż pojawił się przed ludźmi na tym świecie, to jednak do niego nie należy.
Tak bardzo cię rozumiem, pomyślałem mając nadzieję, że moja myśl do niego dotarła.
Stałem przed nim kilkanaście minut, dotykając jego wilgotnej, gładkiej, gwiaździstej skóry, a potem miałem wrażenie, że mi się ukłonił. Zawrócił i ruszył w stronę gór, swobodnie manewrując swoim ciałem.

Pustka. Znów była tylko mgła biała jak mleko. Czułem się jakbym spotkał siebie w innym wcieleniu. Jakby to coś pokazało mi, że nie jestem sam, albo żebym przed sobą już nie uciekał, bo i tak nie ma dokąd.
Westchnąłem i wróciłem do swojego kajaka. Na brzegu czekała cała grupa z autokaru i krzyczała, że mnie szukali, i że zepsułem im wycieczkę. Emilly podbiegła do mnie i uwiesiła mi się na szyi.
– Skarbie, gdzie byłeś? Coś się stało? – zapytała widząc moje zamyślone oczy.
– Nie, nic się nie stało – pocałowałem ją w czoło. – Zupełnie nic.

Dodaj komentarz