Siedzimy naprzeciwko siebie. Pijemy kawę. Czarną, bo tylko taką tu serwują.
Tutaj, czyli w przydrożnej knajpie zrobioną, wiesz… niby na starą Amerykę.
Ona idealnie pasuje do tła i sytuacji. Wygląda trochę jak Uma Thurman w „Pulp fiction” w scenie, w której zaraz zacznie tańczyć z Travoltą.
Z jednej strony porozmawiałbym, a z drugiej mi się nie chce. Słucham więc wywodu o tym, że bez makijażu czuje się naga. Staram ją sobie teraz taką wyobrazić. Wyobrażam. Już tego obrazu nie usunę z myśli. Może nawet i nie chcę. Jest w końcu ładna. Albo śliczna, nie wiem. Na pewno podoba się wielu.
Dopijamy kawę, i wraz z ostatnim łykiem kelnerka podaje naleśniki z czekoladą. Bo kto zabroni nam jeść naleśniki przed północą.
Może przestanie gadać, jeśli napcha usta tym, co ma na talerzu. A ja może w końcu coś powiem.
Moja cisza jej nie przeszkadza. Nie zauważa jej nawet. Najwyraźniej wyszła wczoraj z jaskini po dwudziestu latach i musi dać upust swoim myślom.
Naleśniki nie pomagają. Gada dalej.
Co ja tu robię?
Przychodzi mi myśl. Istnieje takie przeświadczenie, pogląd, stereotyp, że w związkach trzeba rozmawiać.
Ja z nią nie jestem w związku, ale mocno się z tym nie zgadzam. Bo ludzie mają to do siebie, że jeśli coś trzeba, to szukają skrótów, i tego co trzeba nie robią. Więc zamiast z góry narzucać sobie jakiś obowiązek bez którego ponoć wszystko się rozsypie, powinniśmy uczyć się czerpania radości nie tylko ze słów drugiej osoby, ale i z czynów, obecności może… Bo nie zawsze można znaleźć dobre słowa. W sumie rzadko nam to wychodzi.
Gada dalej. Ja siedzę w dźwiękach wychodzących z jej wąskich ust w kolorze wiśni.
Ciekawe czy też tak smakują…
Podobno, gdy ma się coś do powiedzenia to najtrudniej znaleźć słowa.
Ona albo nie ma z tym problemu, albo pieprzy co jej ślina na język przyniesie.
Do knajpy wchodzą dwie głośne i uśmiechnięte dziewczyny. Kobiety już raczej… po dwadzieścia lat.
Tak sobie myślę, czy one… a zresztą… nieważne…
Przypominam sobie Kasię.
Z nią wystarczyło jechać autobusem, pociągiem fotel w fotel i podziwiać śnieżną wichurę na zewnątrz i było to lepsze niż rozmowa o największych ideach świata.
Nie ze wszystkimi można o takich ideach rozmawiać.
I nie ze wszystkimi należy.
Zamawiam drugą kawę. Senna noc. Co ja robię w tym miejscu?
Zaczyna padać deszcz.
Jedni potrzebują tylko rozmowy, a dla innych słuchanie kogoś to za dużo. To zdanie to dowód na to, że kłamstwem jest, iż przeciwieństwa się przyciągają.
Ty słuchaj, ja mówię. Nikt nie pójdzie na taki układ.
Ty mów, a ja odpowiem, albo pomilczmy razem. Takie coś ma rację bytu.
Kawa przyszła.
Mówi się “nastała niezręczna cisza”.
Ale to właśnie zręcznie się trzeba czuć przy kimś, żeby milczeć.
Ten kto te powiedzenie wymyślił był idiotą.
A ten kto zaparzył mi kawę mistrzem.
Gada dalej.
Ostatnio uświadomiłem sobie, że czym więcej robię tego, co czuję, tym więcej ludzi ucieka od mojej twórczości,
mimo to czuję się dobrze, jak nigdy dotąd.
Dopóki nie dzieje się nic złego, coś, na co nie masz wpływu, to jest to klucz do wewnętrznego spokoju.
Rób to, co czujesz. Otoczenie samo zrobi sobie selekcję naturalną.
Gada dalej. Niech sobie gada.
Ja sobie będę pisał jak chcę. Mówił jak chcę. Myślał jak chcę.
Niech się wszyscy pierdolą ze swoimi schematami.
Zanurzam się w muzyce z tła. Jazz.
Zanurzam się w śmiechu dwóch kobiet za mną.
Zanurzam się w kawie.
Jest dobra. Lepsza niż jej monolog.