ulotność rzeczy (nie)istniejących.

Poranek jest rześki. Na zmianę ubiera delikatnym wiatrem moją skórę w ciarki, po czym zdejmuje je z niej wyraźnymi promieniami słońca. Idę przez park. Może to on idzie przeze mnie. A może nic ani nikt nie idzie, a wszystko wokół po prostu jest. Nie jestem pewien. Idę sam, nie mijam nikogo. Mnie natomiast mijają kolory. Świeża zieleń drzew i trawy, która błyszczy się wilgocią po rosie. Ciepła żółć słońca z nutą pomarańczy, a w oddali jak gdyby biel mgły, co mgłą nie jest. Nad ziemią unosi się lekka, słaba ściana obłoków niby kurtyna odsłaniająca powoli świat.
W uszach słyszę śpiew ptaków, których nie rozróżniam. Nie muszę.
Park iście tolkienowski. Są pagórki, są alejki, jest strumień, i…
czy jestem ja?
Już od dłuższego czasu w podobnych sytuacjach rozpływam się i mam wrażenie, że staję się częścią otoczenia. Trudno to wytłumaczyć. Chodzi o uczucie, dające do zrozumienia, że wszystko jest jednym, i to jedno do niczego nie zmierza. To jedno najzwyczajniej sobie trwa. Nie starzeje się, bo starzenie, to efekt uboczny teorii czasu, który sam w sobie nie istnieje. To jedno przemija. Wyczerpuje się w sobie i znika, a raczej wchłania się w resztę, bo nic przecież nie znika bez śladu.
Takie sytuacje, jak poranny spacer przez kolory, powodują, że nabieram dystansu. Do rzeczy, do świata, do ludzi, do wszystkiego. Dystans, który zdejmuje całą presję i napięcie, bo w końcu wszystko jest na chwilę, i nawet ta chwila znaczenia nie ma. Dystans, przy którym tracę moję Ja, które moim nie jest. I dystans, o którym od dawna mówią buddyści, a nawet osoby ze światka aktorów (Jim Carrey). Zastanowiło mnie więc, czy takie odseparowanie się od siebie, od tego co stworzyło społeczeństwo, od rzeczywistości (chociaż czym ona tak naprawdę jest nikt nie wie) może być niebezpieczne. Gdy w umyśle przekroczysz granicę, na której stoi znak “Tu kończy się presja, przejęcie, sens, a zaczyna się rozumienie tego, co było, jest i będzie“, można się wbrew pozorom zagubić. Bo jeśli znika przejęcie i sens, to znikają też bezustanne myśli o rzeczach, które to przejęcie i sens powodują, i które to myśli towarzyszą nam przy kawie, w pociągach. Rodzi się wiec pytanie: gdy myśli te znikają, to pojawia się w nas szczęście, czy pustka? A może szczęście w pustce?
Dystans niekontrolowany może okazać się groźny. Ale czy jest jakiś cel w kontroli dystansu? To byłoby sprzeczne z jego istotą. Może wystarczy, że odpuścimy i nie będziemy starali się utrzymać kontroli w dłoniach, bo przecież po co mielibyśmy coś kontrolować, jeśli nic nie kontroluje nas. Wszystko po prostu sobie jest.
Idę przez park. On się kiedyś skończy. Skończy się droga, i ja się skończę.

Dodaj komentarz