[…]
Był więc mały, mały człowiek.
Z wnętrzem mniejszym niż on sam.
A w tym wnętrzu, ciasnym, dusznym,
siedział w garniturze pan.
Przed nim stolik z pustą szklanką.
W szklance nic wcześniej nie było.
Od początku biła echem,
tak jak serce pana
biło.
Wokół ciemno, a w tle burza.
Jedno okno, same deszcze.
Zalewały świat na zewnątrz,
który tonął w swoim “jeszcze”.
Czarna woda się wznosiła,
będąc tuż pod parapetem.
Pan więc chwycił szybko szklankę,
schylił nisko i z impetem…
Znowu siedział przy stoliku.
Szklanka pełna czarnej mazi.
Miał pragnienie takie wielkie,
że hyc, łyk i
nic nie zgasił.
Zamiast ulgi,
wzrósł niepokój.
Cisza znikła,
śmiechy wokół.
Ciemność trochę poszarzała,
nic dobrego się nie stało.
Dźwięki ulic znów krępują,
jakoś miejsca też mniej,
mało.
Człowiek bardzo, bardzo mały
poczuł w sobie ścisk, ukłucie.
Wnętrze zachłyśnięte fałszem,
próbowało prawdzie uciec.